poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Wszystkiego najlepszego!

Dzisiaj jest 6 kwietnia - jeden z najważniejszych dni w roku (zwłaszcza dla mnie), a dokładniej w tym dniu urodziny obchodzi najcudowniejsza, najwspanialsza, najpiękniejsza, najukochańsza, najbardziej zakręcona, najbardziej zajebista i po prostu NAJ dziewczyna i "siostra bliźniaczki" na świecie - moja kochana Adrianna!!

Kociak, widziałam to, co wczoraj dla mnie zrobiłaś i jeszcze raz ogromnie Ci dziękuję, nie wiem co powiedzieć, miałam zaciesz do północy i dłużej <3
No ale przejdźmy do rzeczy...
 Kochanie ty moje, życzę Ci przede wszystkim zdrowia, szczęścia, spełnienia wszystkich marzeń, tych najmniejszych, prawie nic nie znaczących również; kochającego chłopaka, narzeczonego, a później męża; wesołej gromadki dzieci; byś codziennie budziła się z pięknym uśmiechem na twarzy; byś doszukiwała się we wszystkim pozytywów; byś wykorzystywała każdą minutę swojego życia jak najlepiej, by potem niczego nie żałować; byś szalała póki możesz, ale też wiadomo - uczyła się, miała same dobre stopnie, najlepsze osiągnięcia w nauce.
 Nie zapominajmy również o pisaniu; życzę Ci mnóstwa, miliarda świetnych pomysłów, które nie wyjdą z twojej bardzo inteligentnej główki przez dłuuugi czas. Mam nadzieję, że wreszcie znajdziesz w sobie tą odwagę i opublikujesz swoje (fantastyczne) dzieła, nie warto tego chować do szuflady. Masz wielki talent, który koniecznie musisz rozwijać. Trzymam kciuki, wierzę, iż kiedyś wydasz niejedną książkę, która w stu procentach będzie wspaniała.
 Jesteś cudowną, kochaną, pomocną, życzliwą i po prostu niesamowitą osobą. Nigdy nie porównuj się do innych, zawsze bądź sobą, nigdy nie mów nigdy, dąż do wyznaczonego przez siebie celu, nie zważając na przeszkody, bo i tak wszyscy wiemy, że uda Ci się je pokonać, nie ważne jak trudne to będzie.
 Nadal zastanawiam się jak to robisz, że wytrzymałaś ze mną te pięć miesięcy (nie, nie, nie. Nie wierzę, że to tak szybko zleciało, o Boże). Ja również mam nadzieję, iż ta znajomość się szybko nie rozpadnie i wierzę, że kiedyś się spotkamy.
 Pora na podziękowania...
Dziękuję, że codziennie dzięki Tobie budziłam się z pozytywnym nastawieniem do życia, z wielkim uśmiechem na twarzy; że dzięki Tobie o wiele częściej się uśmiecham; dzięki Tobie nie jestem dla siebie taka... krytyczna, jak byłam kiedyś.
Dziękuję Bogu, że mi Cię zesłał, to jest prawie cud.
Kocham Cię całym sercem i w tej chwili - jakkolwiek głupio i niedojrzale to zabrzmi - nie wyobrażam sobie dnia bez rozmowy z tobą.
 A teraz niewielki prezent, który nigdy nie pobije twojego, który dla mnie napisałaś, aczkolwiek mam nadzieję, że wywoła chociaż jeden, maluteńki uśmiech :)


Słysząc, iż coś odbija się od mojego okna, ze zmarszczonymi brwiami podeszłam do niego, otworzyłam i wyjrzałam na zewnątrz. Uśmiech momentalnie pojawił się na moich ustach, gdy ujrzałam stojącego na chodniku szatyna. Gestem dłoni poprosił, bym wyszła na dwór. Bez wahania założyłam czarne trampki, narzuciłam cienką kurtkę i już miałam wychodzić, lecz zatrzymała mnie mama.
- A czapka?
- Mamo, jest jesień. - Jęknęłam przeciągle patrząc na nią błagalnym wzrokiem.
Ona jedynie ściągnęła z wieszaka granatową beanie i wcisnęła mi ją na głowę, przez co kilka kosmyków weszło mi do oczu. Zgarnęłam je z czoła, schowałam pod czapkę, po czym zbiegłam po schodach, a przed drzwiami zauważyłam już stojącego chłopaka. Powoli otworzyłam je, by nie słyszał i zasłoniłam dłońmi jego oczy.
- Kto to? - Zapytałam, starając się przy tym nie wybuchnąć śmiechem.
- No nie wiem... Chyba najpiękniejsza i najwspanialsza dziewczyna na świecie. - Wzruszył jedynie ramionami.
Chwycił moje nadgarstki i odwrócił się do mnie przodem. Ledwie otworzyłam usta, by coś powiedzieć, a zostały one ponownie zamknięte przez jego usta. Pogłębiłam pocałunek, wplatając palce w jego ciemne włosy. Gdy zaczynało nam już brakować tchu, odsunęliśmy się od siebie na niewielką odległość, stykając nosami. Nasze twarze rozświetlały szerokie uśmiechy.
- Cześć. - Szepnęłam, na co zachichotał, lecz odpowiedział mi tym samym słowem.
Przyjrzałam mu się dokładnie. Te same co zawsze, błękitne niczym najczystszy ocean świata oczy, w które mogę wpatrywać się godzinami i dłużej, pełne malinowe usta, które kocham całować, ciemne niedługie włosy pozostawione w tym jego artystycznym nieładzie, jak lubił mawiać, wyraźnie zarysowana szczęka i kości policzkowe, powodujące, iż twarz wyglądała na smuklejszą. Jego tors opinała biała koszulka, na którą zarzucił jeansową kurtkę, zaś na nogach zauważyłam to co zwykle - czarne rurki i takie same vansy jak moje. Był niesamowicie przystojny, a co najlepsze... Tylko mój. Louis chwycił moją dłoń, splótł nasze palce i wolnym krokiem zaczął prowadzić w nieznanym mi kierunku, choć jemu zapewne też. To miał być zwykły spacer do nieokreślonego miejsca.
Idąc przez wąską alejkę otoczoną drzewami i trawą, oboje kopaliśmy szyszki, który przyturlały się na betonowe, nie zbyt równe płytki. Liście szeleściły pod naszymi stopami. W pewnym momencie dostrzegłam niedaleko nas plac zabaw ogrodzony żelazną siatą.
- Pójdziemy? - Zapytałam, przygryzając wargę, przenosząc wzrok na jego oczy.
Chłopak jedynie zaśmiał się pod nosem, kręcąc głową z rozbawieniem.
- Wyścig? - Zaproponował z zadziornym uśmiechem.
Bez zastanowienia zerwałam się do biegu, a zaraz za mną słyszałam stukot jego butów o chodnik. O dziwo dotarłam na posesję pierwsza. Wygrałam wyścig z Louisem Tomlinsonem. O Boże, to chyba pierwszy raz w życiu i pierwsza osoba, której się to udało. Zaczęłam skakać po mokrej trawie, ciesząc się jak dziecko z nowej zabawki, a wiatr rozdmuchiwał moje włosy i owiewał twarz. Szatyn bez ostrzeżenia chwycił mnie za biodra, unosząc i zakręcił mną kilka razy wokół. Po chwili postawił na ziemi, odgarnął kosmyk moich brązowych włosów za ucho, nie przerywając ani na moment kontaktu wzrokowego. W jego oczach tańczyły iskierki szczęścia. Przybliżył swoje usta do moich, obdarowując je delikatnym pocałunkiem. Po odsunięciu się od niego przygryzłam wargę, chwyciłam jego dłoń i pociągnęłam na dwuosobową huśtawkę. Usiadłam po jednej stronie, a on naprzeciw mnie. Gdy byliśmy wysoko, odchylałam się w tył, przymykając oczy. Czułam jak moje włosy latają w rytm wiatru raz tył, raz w przód. Uśmiechnęłam się szeroko do chłopaka, który mi się przyglądał, co od razu odwzajemnił, lecz zauważyłam, że nad czymś się zastanawia, miał nieobecny wzrok.
- Co się stało? - Zapytałam.
- Myślę. - Odparł, wzdychając ledwie słyszalnie.
- Nad...?
- Nami.
Minęła krótka chwila zanim postanowiłam odpowiedzieć, a raczej zadać kolejne pytanie:
- Boisz się? 
- Nie wiem. Nie chcę cię stracić. - Odparł z wyraźnym smutkiem w głosie.
- Nigdzie się nie wybieram. - Uśmiechnęłam się szeroko, starając się dodać mu otuchy.
- Kocham cię, wiesz?
- Ja ciebie też, Lou. - Szepnęłam, składając krótki pocałunek na jego ustach.
~*~
- Adrianne! - Usłyszałam krzyk mojego męża. - Gdzie jest moja koszula?
Przewróciłam oczami, wzdychając. 
- Na krześle! Spodnie też! - Odkrzyknęłam, powracając do dalszego gotowania obiadu.
Nie minęła minuta, a po domu rozniósł się stukot podeszw czarnych, wylakierowanych butów Louisa. Nie zwracając na to większej uwagi zaczęłam kroić marchewkę do rosołu, lecz nie trwało to długo, gdyż poczułam dłonie na swoich biodrach i usta przy szyi. Uśmiechnęłam się szeroko, kiedy szatyn próbował dyskretnie ukraść z deski plaster warzywa.
- Bo ci odgryzę te palce. - Zagroziłam poważnym tonem.
- No i kto wtedy będzie ci robił dobrze?
Chłopak wybuchł dźwięcznym śmiechem, a ja jedynie pokręciłam głową z rozbawieniem. Odwróciłam na moment wzrok od garnków, by spojrzeć na niego. W oczach wciąż widziałam szczęście, na ustach malował się uśmiech, a linie szczęki okalał kilkudniowy zarost.
- Gdzie są dzieciaki? - Zapytał, gdy wreszcie udało mu się wziąć marchewkę bez pacnięcia w rękę ode mnie.
- W ogrodzie. Zawołasz je?
- Jasne, marcheweczko. - Cmoknął mnie krótko w nos, po czym opuścił kuchnię, pozwalając mi na dalsze przyrządzanie dań.
Kiedy skończyłam dzieci nadal nie było, Tomlinsona też. Westchnęłam zrezygnowana i wycierając dłonie w szmatkę, wyszłam na drewniany taras, z którego miałam idealny widok na duży, trawiasty ogród. Ciężko było mi nie wybuchnąć śmiechem, patrząc jak mój dwudziestosiedmioletni mąż gra z Brianem i Tomem w piłkę nożną, a mała, czteroletnia Liv stoi z boku i zaciekle kibicuje ojcu, klaszcząc w dłonie. Nie miałam serca, by przerywać tą zabawę, lecz nie po to stałam godzinę w kuchni, by teraz odgrzewać im drugie danie.
- Faul! - Krzyknęłam, gdy Louis chwycił za nogi naszego Briana i uniósł do góry, a ten próbował rękami dosięgnąć piłkę, zwisając ku ziemi.
Oczy wszystkich zwróciły się ku mnie, a mała Liv przestała dopingować tatę.
- Chodźcie, obiad już jest.
- Jeszcze dziesięć minut. - Jęknął przeciągle Tom.
- Właśnie. - Tym razem odezwał się najstarszy Tomlinson z wyrzutem.
Puknęłam się kilka razy w czoło, patrząc na niego. Mężczyzna posadził Briana na trawie, a Olivia korzystając z okazji podbiegła do niego wyciągając ręce w górę. Louis wziął ją na barana i udając konia, pogalopował z nią do domu, rżąc przy tym. Zaraz za tą dwójką pobiegli Tom i Brian, krzycząc by oddał im księżniczkę Dianę. Śmiejąc się głośno wróciłam do kuchni, gdzie mój mąż już karmił Liv, robiąc przy tym najdziwniejsze miny świata.
Jestem wielką szczęściarą, że mam tak wspaniałą rodzinę. 

Jeszcze raz wszystkiego najlepszego kochanie! <3
Wera :*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz